Autostopowicz

(praca w toku)


Pierwsza rzecz, o której myśli, gdy jego umysł dochodzi do siebie: coś jest poważnie nie tak.

Ów umysł jest na razie prymitywny, to bardziej splot nerwowy niż mózg. Efemeryczny notatnik świadomej jaźni jest na razie zbyt mały, by pomieścić więcej niż jedną ideę – że coś jest nie tak. Mija jednak czas i ten niewyraźny niepokój zyskuje kontury i wierzchołki, nabiera szczegółów na powierzchni. Umysł uświadamia sobie powód własnego istnienia:

Eriophora hamuje.

Coś przed sobą ma. Gwiazdę. Punkt. Rośnie, a jego umysł rośnie wokół niej, robi się na tyle duży, że mieści jednocześnie obrazy i przemyślenia. Jakiś głaz, spłaszczony, krostowaty, jajowaty, koziołkujący majestatycznie na tle gwiazd. Głaz wielkości góry.

Asteroida, ale dziwnie asymetryczna.

Nierówna krzywizna horyzontu jest lekko spłaszczona z jednej strony, jakby wpadł tam jakiś kapryśny bóg ze szlifierką taśmową i zeszlifował jeden policzek do kości. I sposób, w jaki toczy się po niebie, też wydaje się nie taki – kołysze się precesyjnie wokół jakiegoś asymetrycznego środka ciężkości.

Do umysłu wpada mu liczba, równie kłócąca się z intuicją – to coś porusza się z szybkością sześciuset kilometrów na sekundę.

Czyli to nie jest asteroida.

To statek.

Szczegóły gromadzą się w jego umyśle w miarę jak umysł powstaje z zapomnienia. Akceptuje je biernie, bezkrytycznie – jaźń jeszcze nie jest w pełni poskładana i przetwarza wejścia, podczas gdy jej system operacyjny się restartuje. Profil morfometryczny zgadza się z Araneusem, ruchomą fabryką RDNZ: masa spoczynkowa przed instalacją napędu: 4,3 petagrama, z napędem – 29,2 eksagrama. Początkowa długość dłuższej osi – 9 243 m, krótszej – 6 042 m. Ślady jonów i izotopów na zewnętrznej powierzchni spójne z katastrofalną dehermetyzacją w ciągu ostatnich 127–167 teraseków. Brak sygnału transpondera. Średnia emisja cieplna – 5K.

Wrak.

– Jak się czujesz? – Znajomy głos w ciemności. Przywodzi wspomnienia, których wolałby nie pamiętać.

Porusza językiem jak wyschnięta skóra. Próbuje się odezwać, nie udaje mu się, kaszle. Pośrodku pola widzenia pomocnie wyskakuje klawiatura. Ruchem sakadycznym wystukuje litery:

– Chujowo.

Przynajmniej już wie, kim jest. Wszystkie elementy się poskładały. Wolałby, żeby ich nie było. Gdyby miał siłę woli, wróciłby raczej w zapomnienie, przespał wieczność, póki nie wydarzy się coś ciekawego.

Próbuje się rozspójnić. Nie udaje mu się.

Wzdycha w duchu. Poddaje się. Będzie istnieć dalej.

Viktor Heinwald otwiera oczy, pierwszy raz od dwóch milionów lat.

* * *

Wreszcie odnajduje głos.

– Mieliśmy umowę. – Brzmi jak pękający lód.

Klawiatura migocze i znika. Sufit ponad nią zakrzywia się w niewyraźnym zderzeniu łuków i cieni. Kątem oka widzi obserwującą go jedną z wszechobecnych kamer Szympa.

Trumna podaje mu smoczek. Ssie z wdzięcznością.

– To jest wyjątkowa sytuacja – mówi Szymp z odrobiną syntetycznego ubolewania. – Potrzebuję kogoś, komu mogę zaufać, gdy będzie poza moją kontrolą.

– Chcesz… chcesz, żebym wszedł na Araneusa.

– Tak. Nie odpowiada na wezwania. Nie powinno go tu być. Tajemnicza sytuacja.

– Boty poślij.

– Posłałem. Nie wszędzie działają. W niektórych punktach mam sporadyczne skoki wysokiego napięcia, w innych punktowe nasilenie promieniowania.

– Chcesz mnie wysłać tam, gdzie padają boty. – To tylko narzekanie, nie odmowa. Mięso działa całkiem nieźle w warunkach, które elektronice w sekundę robią lobotomię. O ile tylko twój pan i władca naprawi ci potem uszkodzenia komórek, pozszywa geny i poskleja błony, zanim zdążysz wysrać własne wnętrzności.

– Kogo jeszcze stawiasz na nogi? – To nie może być robota dla jednego człowieka.

– Sierra Solway. Ari Vrooman.

Nie zna ich.

– Jaki szczep?

– Nie ma żadnych szczepów.

– Ale… – Uświadamia sobie jednak, że to ma głęboki sens. Może i Szymp nie jest najbystrzejszą maszynką na tym pokładzie, ale uczy się na błędach – a czymże są teraz szczepy, jak nie rozsadnikami buntu?

Kiedy Heinwald spał, cała społeczna infrastruktura Eriophory została rozmontowana.

Oczywiście on nie powinien się skarżyć. W końcu sam chciał, by kłaść go na długo. Mimo to zastanawia się, co jeszcze się zmieniło. I co stało się z ludźmi, którzy to zmieniali.

– A co z resztą? Park, Sunday i…

Jezus, Park. Jak mi przykro. Gdybyś to mógł zrozumieć… to naprawdę było jedyne słuszne wyjście…

– Pogodziliśmy się – mówi Szymp.

– To ich nie… wycofałeś?

– Nie. Kiedy byłeś w krypcie, kilka razy byli na pokładzie.

Milczy przez chwilę.

– Pewnie… w ogóle o mnie nie wspominają…

Szymp nie odpowiada. Nie ma obowiązku odpowiadać, jeśli nie otrzyma wyraźnego pytania. A przecież tak łatwo byłoby je sformułować: Mówią coś o tamtych dniach? Mówią coś o mnie?

Dalej życzą mi śmierci?

Heinwald bierze głęboki wdech i wstaje z grobu.

* * *

Dla ludzkiego oka Araneus jest dziurą w przestrzeni – ciemną plamą na tle gwiazd, o nieustannie zmieniających się brzegach, gdy nierówna topografia wschodzi i zachodzi za jego horyzontem. Od czasu do czasu coś połyskuje w cieniu, odsłonięta powierzchnia jakiegoś kryształu czy stopu odbijająca w pustkę słabe światło gwiazd – ale tutaj, lata świetlne od najbliższej gwiazdy, wszechobecna ciemność tłumi je w jednej chwili.

Chociaż dla oczu Eriophory te kolory nigdy nie przestają się poruszać.

Koncentryczna tęcza o pasmach od czerni, przez czerwień, ku najchłodniejszemu błękitowi, kołysząca się w miarę obrotów asteroidy; szare kontury Araneusa, opakowujące jego szaleńczo gęste serce. Jasne żółte i zielone błyski, efemeryczne jak rozwidlające się błyskawice – wyładowania elektryczne, przecięte nerwy, jeszcze niezużyte resztki pierwotnej energii. Półprzejrzysta nakładka z górkami i wąwozami – to profil radarowy, chropowata rzeźba powierzchni, wtaczająca się w pole widzenia i znikająca z powrotem po drugiej stronie.

– O, tu. – Solway pokazuje na współdzielonej halucynacji w akwarium taktycznym i w ich głowach, gdzie ciemna, postrzępiona rozpadlina przecina spłaszczony policzek Araneusa jak pęknięcie lustro. – To sam moment obrotowy. Dziura musiała się otworzyć poza przewodem Higgsa, naprężenia zrobiły resztę.

– To by wyjaśniało tę nierówną ablację – zgaduje Heinwald. – Środek ciężkości przesuwa się asymetrycznie, cała skała leci naprzód taka przekręcona. Przesunięcie ku fioletowi ściera nowy brzeg.

– Ile czasu to musiało trwać, żeby zrobić takie uszkodzenia? – Vrooman unosi wzrok do sufitu. – Szymp?

– To zależy od prędkości przelotowej i gęstości ośrodka międzygwiezdnego po drodze. Jedno i drugie radykalnie zmieniało się w czasie. Nie mam możliwości oszacowania tych parametrów.

– Ale nie dotarłby aż tutaj, robiąc tylko sześćset na sekundę – zauważa Solway.

Vrooman nie odpuszcza.

– Szymp, zgaduj. Załóż, że obecna prędkość jest wynikiem asymptotycznego spadku.

– Sto dwadzieścia sześć teraseków. Bez sensownych przedziałów ufności.

– To bzdura. To jest przed naszym wylotem.

Solway wzrusza ramionami.

– Pytałeś, mądralo, to odpowiedział. Myślisz, że jakby znał odpowiedzi, to w ogóle wyciągałby nas z łóżek?

Tych dwoje ewidentnie dobrze się zna. Heinwald przypomina sobie z przeszłości takie same pełne humoru przekomarzania, nie jest trudno wyczytać, jaka stoi za tym historia.

Nie jest trudno ich znienawidzić. Chociaż trochę.

Z wysiłkiem tłumi to uczucie, te wspomnienia, skupiając się na teraźniejszości. Widać od razu, że to się musiało zmieniać w czasie. Araneus przeszedł okres silnego i asymetrycznego przyśpieszenia, wystarczająco silnego, by zerodować tę powierzchnię. Widać, że potem ktoś musiał dać po hamulcach. I odtąd po prostu leciał siłą rozpędu.

– Szymp – odzywa się. – Załóżmy całkowicie bezwładną trajektorię od momentu dehermetyzacji. Ile w tym czasie mógł przebyć Araneus?

– Dziewięć i pół tysiąca lat świetlnych – odpowiada od razu Szymp. – Przyjmując średni czas lotu wynoszący 147 teraseków. Plus minus 1 250 lat świetlnych.

– Czyli… – Solway bierze wdech – …coś skręciło ster mocno na prawo i tak trzymało, aż puściło… Ile? Pięć milionów lat temu?

– Cztery i siedem – mówi Vrooman. – Mniej więcej.

Ona macha ręką na taki drobiazg.

– Póki nie celował w tę stronę. Kurs przechwytujący.

– No. – Heinwald czuje, że drobne mięśnie ciągną mu kąciki ust. – Na razie odłóżmy na bok kwestię „po co”, ale skąd ten ktoś by wiedział, pięć milionów lat temu, gdzie się teraz znajdziemy?

To oczywiście puste pytanie. Solway i Vrooman znają te skale i prawdopodobieństwa równie dobrze jak on. Może zresztą jego słowa to nie tyle sprzeciw, ile błaganie, może liczy, że oni faktycznie będą znali odpowiedź?

Solway wzrusza ramionami.

– A jakie są szanse, że w całej galaktyce trafimy na siebie przypadkiem?

Widać nie znają.

Na miejscu jest już armia sond. Włamały się do środka, zanim Szymp wyciągnął kogokolwiek z łóżka, przebiły się przez skorodowane śluzy, przecisnęły przez miliony pęknięć w skorupie Araneusa. Przeważnie, przez większość czasu, mają status zaginionych w akcji – płaszcz asteroidy blokuje bowiem wszelkie sygnały z wnętrza – ale od czasu do czasu któraś wyrwie się na powierzchnię, impulsem zrzuci wszystkie informacje i zanurzy się z powrotem na dalszy rekonesans. Jak dotąd znalazły trzy krypty (dwie zniszczone, jedna nienaruszona, wszystkie bez zasilania), kawałek rezerwowego interfejsu masowego i kupę gruzu w miejscu, gdzie kiedyś był prawy grzbietowy mostek. I więcej korytarzy i ślepych zaułków, niż komukolwiek chciałoby się zliczyć. Zebrane dane polatują przed nimi, patchworkowa układanka w kształcie Araneusa, której kolejne elementy materializują się w nieregularnych odstępach czasu.

Mimo to wielkie połacie tej układanki uparcie pozostają ciemne. Mapa jest pełna dziur i nowotworów – obwałów, zawalisk, włazów zaspawanych na głucho przez nieskończone eony wysokiej próżni. Miejscowe promieniowanie zesmaża płyty główne nawet najbardziej odpornym botom. Popsute układy, umierające, ale jeszcze nie martwe, czerpiące śmiercionośną energię z osobliwości, która, niezniszczalna, wciąż czai się pośrodku wraku.

– Co by mogło coś takiego spowodować? – zastanawia się po raz dziesiąty Heinwald.

– Nie wiem – odpowiada z niewyczerpaną cierpliwością Szymp – ale to może być istotne.

Rzuca na sam środek obraz – chropowate kamienne ściany, pokład wyłożony płytami dla efektu przypowierzchniowego, blokujący dalszą drogę ogromny, ciężki właz. Obraz jest ziarnisty, nieruchomy, mocno zaszumiony. Zero szczegółów i klarowności, jak na dotychczasowych zdjęciach z botów.

– Skąd to jest? – zaciekawia się Solway.

– Niepewne. Próbuję namierzyć. – Układanka blednie do niemal przezroczystej; w głębi, w jednej z ciemnych stref, pojawia się zbitka maleńkich celowników. Tańczą migotliwie wokół siebie. – To nie jest bezpośrednia transmisja – informuje Szymp. – To jest awaryjny zrzut informacji z jednego bota, przekazany do kolejnego, który go wzmocnił i przekazał dalej.

Solway marszczy czoło.

– Co, nie czekał na bezpośrednią łączność?

Vrooman:

– Ty masz kontakt z tymi botami?

– Nie. – Celowniki schodzą się w jeden punkt, teraz nie tyle tańczą, ile poszturchują się łokciami. – Wzmacniacz stracił kontakt ze źródłem natychmiast po retransmisji tego obrazu, a źródło było zbyt głęboko, żeby nawiązać bezpośredni kontakt. Zresztą nie podejmowałoby próby transmisji w takich warunkach, gdyby spodziewało się napotkać lepsze. Źródło jest prawdopodobnie poza kontaktem, być może zniszczone.

– Co za niespodzianka – burczy Vrooman. – Cały ten złom to jedno wielkie zagrożenie. Śmiertelna pułapka, obojętne, czy jesteś mięsuchem, czy maszyną.

Solway kręci głową.

– Ari, ten bot nie potknął się o kabel i nie padł na mordę. Wysłał to zdjęcie, zanim padł, to była ostatnia rzecz, którą zrobił. Musiał uznać, że to coś cholernie ważnego.

Widać, że Solway ma skłonności do antropomorfizacji. Boty nie poświęcają własnego życia, żeby w ostatnim tchnieniu wysłać do Kwatery Głównej kluczowe informacje. Jednak nie do końca się myli. Można bezpiecznie założyć, że nawet przesłanie tego gównianego obrazu było maksymalizacją jakiejś zmiennej, którą bot uznał wówczas za najważniejszą.

– Szymp, a dasz radę w ogóle wyczyścić ten obraz? – pyta Heinwald.

– Tak. Chwilę.

Celowniki wreszcie się zeszły, w punkt w połowie drogi do rdzenia, mniej więcej na izograwie 0,8 g. Według planów z historycznych archiwów Eri, za tym włazem Araneus miał las. Przynajmniej w chwili wylotu.

A teraz, kto wie?

Przeciągłe gwizdnięcie Solway.

– Ej, popatrzcie na to.

Obraz wciąż nie jest za dobry. Lecz wyraźniejszy niż przedtem, mimo że na niektórych elementach wciąż widać ciemny szum. Na przykład wzdłuż krawędzi włazu. Albo na szwach grodzi.

Gdyby to był szum, Szymp wyczyściłby go razem ze wszystkim. Czyli te ciemne szwy są prawdziwe.

To okopcenia. Osmalenia.

Tych drzwi nie zagwoździły czas i przestrzeń. Uczyniły to lasery i acetylen.

To jest barykada.

Heinwald wzdycha.

Szybko w zapomnienie nie wróci.

* * *

Kiedy zachodzili w głowę i drżeli, Szymp wydrukował dla nich dzwon nurkowy – magiczne ustrojstwo z grafenu, ceramiki i programowalnej materii, nie tyle zbudowane, ile utkane. Mieści w brzuchu trzy spory – każdą we własnym kokonie pancernego skafandra, i trzy boty, opancerzone jak żuki. Wahadłowiec rodzi się przez jeden z wylotów dla vonów, Szymp pilotuje go, powoli, szaleńczo koziołkującego, same łuki, krzywe stożkowe i ekscentryczne piruety, kreślące trajektorię od stabilnej, hamującej masy, do drugiej, lecącej bezwładnie i wirującej. Okruch pomiędzy nimi robi, co może, by płynnie przejść od jednej ku drugiej. Araneus rośnie przed nimi jak czarna chmura burzowa, tocząca się przez kosmos ciemna góra. Zanim dzwon otrze się o jeden z portów dokujących, zasłoni na czarno pół nieba.

Właz jest zagwożdżony przez próżnię. Przepalają go i przebijają się w ciemność, która poddaje się pod naporem radaru i omiatających ją czołówek – komora przedśluzowa, we wnękach na wieszakach nadal schludnie wiszą skafandry, ręczne narzędzia i protezy wspomagające pracę w otwartym kosmosie. Gdyby nie próżnia, można by się prawie spodziewać, że zaraz zapalą się światła, a zza rogu wyjdą nieznane z twarzy spory i powitają cię na pokładzie.

Na drugim końcu komory zieje otwarty właz.

Heinwald odbębnia procedurę – znajduje gniazdo, podłącza się do niego, melduje: „Nic”. Solway stęka. Vroomanowi nawet się nie chce. Oboje są zajęci taszczeniem z wahadłowca do korytarza części wózka towarowego. Są prefabrykowane i lekkie, zresztą ciążenie tutaj to ledwo 0,2 g, ale i tak jest coś niewyraźnie komicznego w dwóch sporach dźwigający na barkach coś tak wielkiego. Jak mrówki w skafandrach kosmicznych, bez zastanowienia niosące coś dziesięć razy cięższego od siebie.

Heinwald wchodzi w korytarz i zaczyna montować wózek, podczas gdy reszta przynosi z wahadłowca trzy butle kaskady tlenowej. Po zmontowaniu wózek powinien przechodzić przez wszystkie standardowe przejścia – i dać się błyskawicznie rozmontować, aby przejść w trudniejszym terenie – bezpieczne założenie, oparte na materiałach, którymi dysponowali.

Korytarz w obu kierunkach tonie w czerni. Solway patrzy na nawi, sprawdza ostatnie aktualizacje mapy i pokazuje:

– Tam.

Gramolą się na siodełka – Vrooman z przodu na miejscu kierowcy, Solway i Heinwald z tyłu po bokach. Wózek zapala reflektory. Oświetlają mało charakterystyczny kawałek pokładu idącego w lewo i nieznacznie w dół. Boty ustawiają się w standardowym szyku eskortowym – jeden z przodu, jeden z tyłu, a jeden czekający za nimi na tego, który pierwszy zginie, by zająć jego miejsce. Solway patrzy, jak się ustawiają, odwraca się do Heinwalda, jej twarz jest prawie niewidoczna, widzi tylko odbicie szybki własnego hełmu.

Żadnego dźwięku poza oddychaniem.

Ruszają.

* * *

Pierwszego bota tracą na dziesiątym kilometrze, w okolicach izograwy 0,4 g.

Robią sobie odpoczynek po rozpadlinie, która przecięła tunel, jakby łamała mu kręgosłup i przesunęła jego segment o dwa metry na prawo. Prawie dwa kiloseki zajęło im odgruzowanie pozostałej wąskiej szczeliny, rozebranie wózka, przeniesienie go w częściach na drugą stronę i zmontowanie z powrotem. W radiu wciąż słychać ciężkie oddechy, gdy Heinwald wysyła bota naprzód, by rozpoznał teren. Dron płynie spokojnie chodnikiem, znika w ciemności za rogiem. Dziesięć sekund później na szybce hełmu Heinwalda pojawia się oślepiający rozbłysk i bot głuchnie.

– Ej, widzieliście…? – Vrooman też patrzył naprzód. – Coś się tam zaświeciło w korytarzu…

Pełzną powoli naprzód. W końcu mogą wyjrzeć zza węgła – rozdarta gródź, skrzynka rozdzielcza, bez wątpienia rozpruta tym samym sejsmicznym przesunięcie, które zgniotło chodnik za nimi. W ranie nerwowo pobłyskują niebieskie iskry, łagodne, bezgłośne, niemal ładne. Parę metrów dalej leży na grzbiecie truchło Przedniego Bota, jak wielki osmolony żuk.

– Pewnie podszedł za blisko – mówi Vrooman. – Zaiskrzył.

Heinwald ogląda się na Solway mądrze trzymającą się w bezpiecznej odległości.

– Sierra? Jest jakaś inna droga?

– Na mapie nie ma. Ale ona ma pełno dziur. Jak chcemy się cofnąć, to musimy zacząć się zapuszczać w ślepe zaułki i liczyć na szczęście. Albo wrócić na powierzchnię i zapytać, czy Szymp ma dla nas jakieś nowiny.

– Skafandry mamy ekranowane – zauważa Vrooman. – Nie mają nic odsłoniętego, poza ceramiką i plastikiem, jeśli zwinąć anteny. – Co jest prawdą; ich strój nie ma na przykład tych kłopotliwych płatów nośnych, przez które boty są tak podatne na elektryczność.

Ale...

– Trzeba będzie spakować wszystko, co elektryczne na naszym wózku.

– W sumie to nawet tego nie potrzebujemy – stwierdza Solway. – Możemy pedałować.

– No taaak… – Słysząc ton Vroomana, Heinwald wie, że tamten wywrócił oczyma.

– To tylko jakieś trzydzieści kilometrów czy coś. Chyba nie masz nic przeciwko? Trochę wysiłku fizycznego?

– Jeśli ma nam zeżreć zapasy tlenu, to mam.

– Słuchajcie, przecież to bardzo proste – mówi Heinwald. – Albo jedziemy dalej, albo wracamy, albo łazimy na ślepo po niezmapowanym terenie i szukamy innego wejścia. Jeśli chcesz zużyć nasz tlen, to najwięcej zużyjesz na głupie dyskusje.

Z uwagi na ograniczoną nośność wózka porzucają jednego z ocalałych botów, zostawiają go wyłączonego, by czekał na ich powrót. Drugiego pakują do worka i przypinają do wózka. Sam pojazd jest w większości z plastiku, zaprojektowany z myślą o niebezpiecznych energetycznie środowiskach – bardzo łatwo jest poodczepiać od niego wszystko co elektryczne i popakować do worków Faradaya razem z tym, co jest elektroniczne. Zakrywają wszystkie gniazda na własnych skafandrach i – wciąż podatni na staroświeckie ssacze zabobony – trzymają się przeciwległej ściany chodnika, jadąc powoli wzdłuż tych iskrzących kabli, jednocześnie pchając odmóżdżony wózek i chowając się za nim.

Przechodzą bez problemów. Oczywiście, skoro nie mają idącego przodem bota, kolejny walający się przewód pod napięciem nadal może wysmażyć im napęd wózka. Zatem Vrooman w końcu ustępuje – zgadzają się całkowicie pozbawić wózek systemu nerwowego i uciec się do mechanicznego napędu. Będą pedałować na tym cholerstwie jak jacyś Wiktorianie z powieści historycznej. Anteny wciąż mają schowane i komunikują się gestami albo, jeśli to konieczne, tym wiekowym awaryjnym systemem – przez przytykanie do siebie hełmów. Przeważnie jednak w ogóle się nie odzywają. Pełzną po cichu przez trzewia martwego, bezpowietrznego wraku, jakby się bali czającego się w ciemności drapieżcy, który po pięciu milionach lat wciąż wstrzymuje oddech.

Przechodzą przez rozpadliny, przekopują się przez obwały. Idą za fragmentaryczną mapą Solway w dół studni, z każdym metrem przybierając na wadze. Natrafiają na martwego bota – możliwe, że tego, który ich tu zwabił swoim ostatnim krzykiem – wklinowanego pomiędzy rurę z chłodziwem a dawno zdechłego karalucha przyrośniętego do pokładu. Ewidentnie zabił go jakiś przelotny impuls elektromagnetyczny – pojawił się, zniknął i nie zostawił śladu. Heinwald niespokojnym wzrokiem zerka na wskaźnik kaskady tlenowej i krzywi się wewnętrznie za każdym razem, gdy ktoś upuszcza mu ciśnienie, żeby uzupełnić butlę w skafandrze. Jest na wpół przekonany, że przepalają to powietrze za szybko, że zejdą poniżej połowy, nim dojdą do celu.

Wreszcie pokonują ostatni zakręt i oto jest: wielka, żebrowana rama osadzona w grubo ciosanym bazalcie, w niej gruba płyta z biostali. Czołówki omiatają kółkami światła wszystkie powierzchnie: fraktalna skała, euklidesowy metal.

Najwyższy, kurwa, czas, rzuca bezgłośnie Solway. Heinwald sprawdza kaskadę tlenową i rozluźnia się trochę.

Zostało sześćdziesiąt trzy procent.

* * *

Żadnych widocznych odsłoniętych kabli. Żadnego promieniowania ani zniszczonych kondensatorów, gotowych wyładować się bez ostrzeżenia. Można bezpiecznie wyciągnąć sprzęt i elektronikę. To dobrze, bo ten właz sam się nie przepali.

Anteny wysuwają się z futerałów. Z trzaskiem pojawia się łączność. Vrooman opiera się o ścianę, przesuwa dłonią w rękawicy po gruzłowatym metalowym strupie.

– Zdecydowanie zaspawane. Ktoś chciał komuś nie dać wyjść. Albo wejść.

– Raczej to pierwsze – sugeruje Solway. – Bo przecież od zewnątrz jest zaspawane.

– Mógł to zrobić bot. Może być zaspawane na wszelki wypadek z obu stron.

Może to był bunt? – myśli Heinwald. Może oni powstali i ich Szymp brutalnie ten bunt stłumił, a to była ich ostatnia twierdza…?

Vrooman wyciąga palnik. Solway rozpakowuje ostatniego bota i budzi go. Heinwald rozkłada mikrosejsmometr i mocuje go na metalu, kalibruje na grubość włazu i ustawia odliczanie na dziesięć sekund. Wszyscy cofają się i nieruchomieją – to urządzenie całkiem dobrze potrafi kompensować drgania z otoczenia, ale po co ma się wysilać bardziej, niż powinno. Przy t=0 zaczyna bębnić palcami, szybko – ma szesnaście miniaturowych stalowych kafarów ułożonych w siatkę, coś jak wielolufowa gwoździarka, co tłucze w metal wystarczająco mocno, by ogłuszyć – gdyby tylko było jakieś powietrze, żeby ten dźwięk przenieść. A tak, atak jest bezgłośny i tylko widok nieco się rozmazuje.

Kończy się równie szybko, jak się zaczął. Wszystkie te błyskawiczne paluszki zatrzymują się w tej samej chwili, niektóre wciąż przyciśnięte do metalu, inne uniesione do kolejnego uderzenia. Mikrosejsmometr odczytuje echa, myśli przez chwilę, podaje werdykt.

Heinwald odczytuje go.

– Dodatnia różnica ciśnień.

– Cholera, naprawdę? – Vrooman nachyla się, żeby zobaczyć samemu.

– Kilkaset paskali. Prawie próżnia. Ale nie do końca.

– Musiało być o wiele więcej, kiedy to zamykali – domyśla się Solway. – Pewnie po prostu przesączyło się przez skały czy coś, przez tyle lat.

– Przynajmniej nie trzeba się bać, że po drugiej stronie coś oddycha. – Heinwald czuje nonsensowną ulgę. Nie jest pewien dlaczego: oczywiście, ty kretynie, że tam nic nie oddycha. Minęły teraseki. Nic by tam nie oddychało, nawet gdyby tam było czym oddychać.

Vrooman uruchamia palnik i powoli kreśli nim wielki okrąg, prowadząc go pod kątem, by wyciąć stożek – mały otwór po tej stronie, większy po drugiej – żeby środek zsunął się do wewnątrz, a nie tkwił w otworze jak korek. Idzie to bardzo wolno. Właz jest gruby i gęsty, a ogniwa paliwowe palnika są nastawione na maksymalną trwałość, nie na moc. Prawie kilosek jest potrzebny, żeby Vrooman domknął okrąg i metal ze środka odpadł. Pośrodku włazu zieje dwumetrowa dziura, ciemny portal z podświetlonym półksiężycem jarzącym się bielą, w miejscu gdzie ostatnio dotykał promień. W świetle czołówek pojawia się nieznaczny obłoczek pary i w jednej chwili znika.

Cięcie stygnie do czerwieni, potem do ciemnego oksydowanego metalu. Solway posyła do środka bota, informacje zaczynają przesuwać się po szybce hełmu Heinwalda – radar, termowizja, wycinki światła i cienia, gdy bot omiata wzrokiem wnętrze w pobliżu włazu.

Powykręcane kształty. Drzewa, zęby, puste, wytrzeszczone kościane oczodoły.

– Fuuuuj – mruczy Solway.

Vrooman się nie odzywa, ale syk cedzonego przez zęby oddechu mówi aż nadto.

Heinwald zachowuje niepewne milczenie. Te migawki z lasu, niegdyś zamieszkanego, z leśnego mieszkańca, trafiają trochę za bardzo.

Przez parę chwil stoją, nic nie mówiąc. Wreszcie Solway przechodzi na drugą stronę. Vrooman za nią. Heinwald, wahając się, ma wrażenie, że się do tego zmuszają, że ciekawość zastąpił niepokój, że idą tam już tylko motywowani zaciętą, ponurą siłą woli. Że uwolnieni z przymusów misji raczej zawróciliby na pięcie i dali spokój grocie i jej sekretom.

Może to tylko projekcja jego własnych uczuć.

Ciemność w tunelu przybliża się, samotna czołówka Heinwalda jest za słaba, by ją powstrzymać. Bierze głęboki wdech, pochyla się, wchodzi do otworu, przepełza ruchem kraba metr na drugą stronę. Lampy Vroomana i Solway szermują ze sobą w mroku. Nic nie mówią o wspomnieniach z pochyłych polan. W ogóle nic nie mówią.

Gdyby wiedzieli, na pewno by mówili. Na pewno by się im przypomniało.

Wychodzi do wielkiego, ciemnego mauzoleum. Trzy kałuże ostrego światła przesuwają się po pęknięciach i skalnych półkach w pobliżu, górne części groty giną w cieniach. Z dołu ku górze wznoszą się monstrualne pnie, korzenie grube jak uda, martwe, poskręcane konary, które dzielą się, rozgałęziają i zrastają z powrotem.

Vrooman omiata swoją latarką najbliższą potworność, kiedy Heinwald ich dogania. (Solway jest jeszcze dalej z przodu).

– Niepodobne do żadnych pokładowych roślin, jakie widziałem.

– Jakaś mutacja chyba – podsuwa Solway.

Heinwald kręci głową.

– Inżynieria. Musieli podkręcić fotosyntezę. Przy normalnym ekosystemie za długo by nie pooddychali.

– Musieliby mieć jakieś wykurwiście wielkie źródło światła.

– Pewnie mieli. Od samego początku.

„Oni” mieli.

Wbrew sobie spogląda w dół. Bierze się w garść, gdy czołówka, jakby sama z siebie, stabilizuje się na tym małym, szokującym przedmiocie, który pokazał im w przelocie bot. Na jednym z nich: szkielet, skrystalizowany, wygięty i rozciągnięty wzdłuż bazaltowego wypiętrzenia. Heinwald klęka, kładzie dłoń w rękawicy na kości udowej. Ta nie ustępuje. Napiera, delikatnie. Mniej delikatnie. Nic. Kość i skała zrosły się w jedno, szkielet się zmineralizował.

Vrooman staje obok niego.

– Mówisz, że oni tu mieszkali?

– Mówię, że próbowali.

– To obłęd.

Żadnej świadomości precedensu. Nic nie sugeruje, tu, na wraku innego statku, że oni w ogóle słyszeli o złych czynach, które omal nie zniszczyły ich własnego. Ściśnięty żołądek Heinwalda rozluźnia się odrobinę – i dociera do niego, że czuł skurcz, odkąd spotkał się z tą dwójką.

– Nie sugeruję, że mieli wybór – mówi. – Ani że im się udało.

– Jakiś czas im się udawało! – woła Solway. – Chodźcie tutaj.

Zostawiają skamielinę i idą za nią. Heinwald łapie sygnały – wizja Solway przed nimi, radar bota, który jest jeszcze dalej. W jego HUD-zie wyrastają kształty, postrzępione fragmenty, które jakimś cudem składają się w całość: rzeczy dostrzeżone w przerwach między drzewami, rzeczy zbudowane z drzew, rzeczy wszczepione w pnie, zamocowane w rozwidleniach gałęzi, albo po prostu wolno stojące na ziemi. Szerokie, wytrzeszczone okna, rozdziawione drzwi, kryte strzechą dachy starsze niż cały gatunek, stojące z nieskończoną cierpliwością w ciemności i zimnie. Pierwszy raz od eonów widzące światło.

– Po co je nakrywali dachami? – zastanawia się Vrooman. – Przecież nie musieli się chronić przed deszczem. Tam w górze jest tylko skała.

– Może przed tym właśnie chcieli się zasłonić. – Heinwald zasłania oczy, wyobraża sobie życie w tak ograniczonej przestrzeni, że ludzie muszą zasłaniać się, by po prostu móc wyobrazić sobie niebo.

– Co?

– Nic.

Rozchodzą się we wszystkie strony, dzieląc ciemność snopami światła. Vrooman znajduje palenisko. Solway odkrywa wgłębienie w skale, obrzeżone ręcznie wykonanymi cegłami, które mogło służyć jako coś w rodzaju zbiornika na wodę. Czołówka Heinwalda tańczy nad poletkiem skamieniałych bulw, niewyraźnie organicznych, posadzonych w rzędach.

Tutaj, w głębi, żadne z nich nie jest w stanie zrobić kroku, żeby nie potknąć się o patyki i kamienie mające ręce i nogi.

– Dwadzieścia pięć kilometrów od napędu grawitacyjnego – mruczy niewidzialna Solway, w jakiejś chacie po drugiej stronie wiejskiego placu. – Niecały dzień drogi od oswojonej osobliwości. A oni żyli jak w średniowieczu.

– To się kupy nie trzyma – mówi Vrooman.

– Dla mnie się trzyma – odpowiada mu Heinwald. – Coś rozłupało Araneusa jak orzech, więc wylądowali tutaj. Może to była ostatnia szczelna komora na całym statku. Albo jedyna, do której mogli się przedostać.

– Ten las mógł dać tlen dla góra trzech osób.

– Podkręcili florze metabolizm.

– Fakt, ktoś podkręcił. Ale to zajęło trochę więcej czasu, ci ludzie dawno by się podusili.

Lampa Solway wyłania się zza rogu, zbliża się, podskakując ku nim. Solway dodaje:

– Przecież w danym czasie na pokładzie jest tylko kilka spor.

– W normalnych warunkach. Według ciebie to było normalne?

– Może… – Vrooman się waha. – Może oni to mogli jakoś przewidzieć, cokolwiek się tu stało. Mieli czas się przygotować.

– A może nie mieli – mówi Solway, dołączając do nich – i po prostu radzili sobie z tym, co mieli. – Podnosi ręce, unosi do światła przedmiot, który w nich trzyma.

Maleńką ludzką klatkę piersiową.

Heinwald nie widział żadnego dziecka, odkąd sam nim był, ale te kości nie mogły mieć więcej niż cztery lub pięć lat w momencie, gdy otulające je ciało poddało się.

Solway upuszcza to. Kości roztrzaskują się bezgłośnie, kruche jak szkło.

– Oni się rozmnażali? – szepcze z niedowierzaniem Vrooman.

– Ludzie tak mają – przypomina im Solway.

– Ludzie tak mieli. I widzieliście, do czego to doprowadziło. – Vrooman wydaje się osobiście dotknięty. – Rozpieprzyli całą planetę tym swoim rozmnażaniem. Po co, do cholery, mieliby się rozmnażać w jaskini? I jak w ogóle byli w stanie?

Tu ma rację. Spory nie mogą się rozmnażać. RDNZ oczywiście rozważał taką opcję – posłać statek z mniej liczną załogą, niech nadrobią różnicę, rodząc swoich następców po drodze. Jednakże koszt był zbyt duży. Wszystkie idealnie zbilansowane genotypy, zoptymalizowane dla samotności – rozcieńczone, rozpuszczone, zdegradowane z każdym nowym pokoleniem. Kap-kap-kapanie entropii kulturalnej, erozja wykształcenia zawodowego przez zapominalskich nauczycieli i nieuważnych uczniów oraz nieunikniony dryf priorytetów na przestrzeni czasu. Nie mówiąc już o obciążeniu precyzyjnie dostrojonego systemu podtrzymywania życia przez fluktuacje populacji. Po uwzględnieniu wszystkich kosztów i korzyści sensowniej było po prostu zainwestować wszystko od razu, przeszkolić całą cholerną załogę za jednym zamachem i tylko wydzielać ją porcjami w miarę starzenia się wszechświata.

Zatem spory nie mogą się rozmnażać. Oficjalnie. Ale Heinwald od zawsze podejrzewał, że ten pstryczek w odpowiednich okolicznościach da się przestawić. W razie jakiejś apokalipsy, która by wymazała większość aktualnej załogi, wyhodowanie nowej od zera mogło być jedyną alternatywą dla klęski misji.

W razie takiej apokalipsy jak tutaj. Cokolwiek to było. Odkrycie Solway w każdym razie jest dość mocną poszlaką.

Heinwald rozgląda się całkiem innym wzrokiem, jego czołówka obrysowuje ściany, okna i fasady tej niedorobionej jaskiniowej cywilizacji.

– Ile czasu? – szepcze osłupiały. – Ile czasu to mogło przetrwać?

– Może dopóki słońce im się nie zepsuło – mówi Solway. – A może powymierali od chowu wsobnego?

Zapewne stulecia. Może tysiące lat. Urodziły się tu setki albo i tysiące ludzi, przeżyły swe życia, umarły w tym maleńkim bąbelku w skale. Pogrążony w stagnacji relikt ludzkości, pogrzebany za życia między gwiazdami.

To było dla nich wszystkim. Robi mu się trochę niedobrze. Cały ich świat miał osiemset na osiemset metrów…

– …trzeba znaleźć inne krypty – mówi Solway. – Wszystkie.

– Sol, zasilanie jest rozpierdzielone na całym statku – mówi łagodnie Vrooman. – Od teraseków. Nawet gdybyśmy jakimś cudem dotarli do wszystkich grot, to wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że jakaś grota na tym statku nigdy nie miała awarii prądu przez tyle…

– Nie wiem, Ari. A ty wiesz, jakie jest prawdopodobieństwo, że banda spor w jaskini przeżyje stulecia, używając narzędzi z kamienia i śliny? – Macha ręką, omiatając cały ponury obraz. – To tutaj jest niemożliwe. Ci ludzie nie wpadli tutaj po prostu i nie zaczęli od budowania chat. Musieli przebudować cały ten cholerny ekosystem. To zajęło masę czasu. Jeśli mieli na to czas i zdążyli, to ktoś w innej grocie mógł mieć czas i przerobić parę trumien na długoterminowe samodzielne działanie.

Gdybyś tylko wiedziała, myśli Heinwald, czując żałosną ulgę, że ona nie wie.

– Tam mogą być jeszcze żywi ludzie – mówi Solway.

– Ale nie ma – szepcze coś.

Heinwald marszczy brwi.

– Ari? Czy to…?

– To nie ja – odpowiada Vrooman.

– Tysiąc razy przeszukałem każdy metr kwadratowy tej skały – ciągnie głos. – Miałem na to sto pięćdziesiąt teraseków. Nikt nie przeżył.

Milknie, słaby jak cichnący wiaterek. Heinwaldowi stają na baczność wszystkie włosy na ciele.

Sprawdza moduł łączności. Cokolwiek to jest, nadaje na ich regularnym kanale głosowym.

– Ale ty przeżyłeś – mówi łagodnie Solway. – Kimkolwiek jesteś.

– Tak. – Głos jest pozbawiony tonu, aseksualny. Wręcz jakby organiczny. Jakby… żywy…

– A kim jesteś? – pyta Vrooman. – Czy to mówi Araneus? Czy to…

– Ja jestem tylko autostopowiczem.

– Autostopowiczem.

– Może lepiej byłoby powiedzieć „turystą”. To nie jest mój własny język. – Delikatny szum, pyknięcie, fala nośna. – Przyszedłbym szybciej, ale trochę trwało, zanim się obudziłem. Tutaj wszystko się dzieje tak wolno…

Trzy czołówki, jeden bot, omiatające ciemność tam i z powrotem, wypatrujące jakiegoś ruchu, ale tylko wytwarzające swój własny, z kurczących się i rosnących cieni.

– Gdzie jesteś? – pyta Solway. Heinwald mimo woli czuje podziw, w jej głosie bowiem prawie nie słychać drżenia.

– Na zewnątrz, zaraz obok. – Wiatr w sitowiu, w szklanych rurkach. Smutek, jakimś cudem. – Nigdy nie chcieli mnie wpuścić.

– Pokaż się! – krzyczy Vrooman, a Heinwald myśli: Nie, nie! Zostań w ukryciu, idź sobie, daj nam spokój, idź sobie, idź!

Ale on nigdzie nie idzie.

Wchodzi przez wejście, które dla niego zrobili, jakieś sześćdziesiąt metrów dalej, ale i tak widzą w światłach cień przepełzający przez otwór. Heinwald widzi cieniutkie, rachityczne kończyny, jak wpełzają, potem ciągną za sobą ciało. Widzi, jak ta widmowa masa przesuwa się przez właz i zapada w cień, gdzie skały, skamieliny drzew i fragmenty martwych maszyn przesłaniają widok, obojętne, jak by podkręcać zoom i z jakich długości fali korzystać.

Ale to nieważne. Po drodze zobaczył aż nadto: pierścień oczu, skośne pulsujące nacięcia… (skrzela? Po co tu komu skrzela?) wzdłuż falującej, bezkostnej szyi. Kończyny, które mają zupełnie niewłaściwy kształt i liczbę, choć teraz – ledwie chwilę później – trudno mu sobie przypomnieć dlaczego właściwie.

Na pewno był nagi. Tyle pamięta. Żadnego skafandra, nie potrzebuje ochrony przed próżnią i zimnem.

I jest tu teraz z nimi.

– No, Ari… – Solway zerka na Vroomana – zawsze chciałeś spotkać obcego.

Vrooman nie mówi nic. Heinwald nie mówi nic. W radiu syk i szum modulują się, falują i jakimś sposobem przekazują wrażenie śmiechu.

– A skąd ci to przyszło do głowy? Jestem bardziej człowiekiem niż wy. Jestem bardziej człowiekiem niż wy od sześćdziesięciu ośmiu milionów lat.



(…ciąg dalszy nastąpi)

-->